czwartek, 9 sierpnia 2012

Smak lata zaklęty w szkle

                                                             
Wszędzie dookoła, na większości blogów, pojawiają się opowieści o przetworach. Kiedyś sama robiłam je hurtowo. Bo małe dzieci, bo w sklepach niewiele można było dostać, bo nadmiar owoców działkowych trzeba było jakoś zagospodarować. Dziś, kiedy wszystkie te powody zniknęły, szkoda mi czasu i fatygi. Idąc po najmniejszej linii oporu trochę owoców mrożę. Kiszę też trochę ogórków, bo własne smakują lepiej. Ale przeglądając niekiedy blogi kulinarne, rozmarzam się - ach, zaszaleć tak czasem w starym stylu! I nie mam tu na myśli dawnego rozmachu, a raczej stare, cudowne przepisy. Choćby taki agrest, drylowany szpilką przed smażeniem - no, czy to nie poezja? Nie, jeszcze nie zwariowałam, ale zdarza mi się zrobić od czasu do czasu, jako ciekawostki, pojedynczych słoiczków czegoś mniej typowego. Ostatnio były to rajskie jabłuszka, gotowane w gęstym syropie, tak aby stały się szkliste. Cały kunszt w tym, żeby gotować na tyle wolno, aby skórka nie popękała.
Wróciłam za to do zarzuconej kiedyś produkcji nalewek. I znów - nie tych najprostszych, owocowych jak dawniej. Pigwa, aronia, zielone włoskie orzechy - to może jeszcze nie jest szczyt oryginalności. Hitem okazała się nalewka z kwiatu czarnego bzu, niewypałem - z owoców głogu (nie dzikiej róży!), która smakuje jak lekarstwo. Idąc za ciosem, chciałam w tym roku spróbować nalewki z kwiatu akacji (skoro kwiat bzu taki dobry, to czemu nie akacja?), ale wg fachowców od "nalewania" nie wychodzi rewelacyjnie. Więc zamiast tego spróbuję zrobić coś z jarzębiny i derenia albo rokitnika.
Przy okazji tych opowieści o przetworach przyszło mi coś do głowy. Tyle się mówi o biedzie naszego społeczeństwa. A ja takiej prawdziwej biedy nie widzę. Dlaczego? Dawniej zbierało się wszystko i wszystko starało się wykorzystać. Dziś mirabelki grubym dywanem leżą wzdłuż drogi i nikt na nie nawet nie spojrzy. Ulica, którą wracam po pracy do domu, biegnie przez tereny dawnych gospodarstw. Na trawnikach dalej rosną grusze i jabłonie. Dalej pięknie owocują. Nikt spośród tych, którzy rzekomo są głodni, nie przyjdzie ich pozbierać. Żadne dziecko nie wyciągnie po nie ręki. Gdzie te czasy, kiedy chodziło się na pachtę do sąsiada, nie czekając nawet, aż owoce dojrzeją, zajadając się przeraźliwie kwaśnym agrestem, czy papierówką?

4 komentarze:

  1. mam w sadzie nadmiar owoców, proponowałam pewnej dziewczynie, matce dwójki dzieci na zasiłku - przyjdź z wiaderkiem, nazrywasz sobie co chcesz, zrobisz dzieciom na zimę. Od razu odmówiła, nawet jej chciałam dać cukier myśląc, że może nie ma i dlatego. Nie bo to za dużo roboty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. Bo się nie chce zbierać. W zeszłym roku prosiła mnie szwagierka o lawendę, bo mam bardzo dużo. Powiedziałam: przyjdź i sobie naścinaj ile chcesz, bo ja nie mam siły, tyle tego. Nie przyszła. A ja nie dałam. W tym roku już się pokornie zjawiła.

      Usuń
  2. Z jarzębiny to ani chybi jarzębiak.
    Piłem.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Był czas, że robiłam przetwory, ale teraz mi się po prostu nie chce. Coś robię dla siebie, ale tyle co kot napłakał. Robiłam pyszne wino z jeżyn, z gruszek, a teraz nie mam dla kogo, to nie robię. Jedyne co, to suszę grzybki, zaprawiam, bo bardzo lubię. U mojego sąsiada gniją pod drzewami pyszne gruszki. Nikt nie zbiera, a u nich w domu są dzieci, dwa młode małżeństwa i wcale im się nie przelewa. Ludzie nie potrafią docenić tego co mają pod nosem. Wolą narzekać niż się pochylić.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń