Cytat ze strony Onetu: (http://wiadomosci.onet.pl/swiat/kompromitujace-zachowanie-lekarza-doprowadzily-do-,1,5032049,wiadomosc.html/)
Owiany złą sławą polski lekarz mieszkający w Wielkiej Brytanii został wyrzucony z pracy po serii niedopuszczalnych zachowań w placówkach medycznych. Chirurg dał się poznać współpracownikom i pacjentom z najgorszej strony - poinformował serwis dailymail.co.uk.
Jak wynika z relacji świadków medyk traktował chorych bardzo pogardliwie, zdarzyło mu się nawet położyć łokieć na żebrach pacjenta podczas operacji. Ponadto przeklinał i obrażał pracujące z nim pielęgniarki, rzucał narzędziami chirurgicznymi.
W całej tej sprawie dziwi mnie nie samo zachowanie lekarza, ale fakt, że nie umiał się przestawić na odmienne warunki pracy. Jakże często bowiem ten sam lekarz w państwowej placówce jest chamem, a gdzie indziej, gdzie zależą od tego jego zarobki, gotów nieba nam przychylić.
Nie lubię generalizować i wkładać wszystkiego do jednego worka. Mamy także wspaniałych lekarzy, oddanych swoim pacjentom i traktujących swój zawód w kategoriach służby. Ale cała nasza służba zdrowia jest chora. Lekarz jest Bogiem nad pielęgniarkami. Ordynator Bogiem nad pozostałymi lekarzami. Pacjent bywa złem koniecznym, a już rodzina pacjenta to SAMO ZŁO. Nie ma zwyczaju zapraszać pacjenta, czy jego rodziny na rozmowę o stanie zdrowia, planowanym leczeniu i jego następstwach, czy ewentualnych alternatywach. Decyzje podejmuje lekarz arbitralnie, bo przecież on się na tym ZNA, a pacjent nie i nie musi nic wiedzieć. Przychodzący do pracy młodzi ludzie po studiach, jeśli nie są silnymi osobowościami, szybko przesiąkają taką atmosferą i zaczynają uważać takie zachowania za standard. Zwykle wyjazd do pracy za granicą pomaga otworzyć oczy, okazuje się, że i to nie zawsze.
Oczywiście i u nas można pracować dobrze, a w znaczący sposób wpływa na to postawa szefa danej placówki /oddziału. Pamiętam, kiedy umierał mój ojciec - w tym samym szpitalu X diagnozowano go najpierw na oddziale N, a później przeniesiono do pawilonu wybudowanego przez Fundację. On był nieprzytomny, ale my, rodzina, poczuliśmy się jak ktoś przeniesiony z piekła do raju. Nie tylko poziom opieki, ale także kultura osobista kontaktujących się z nami lekarzy i pielęgniarek, ich autentyczna troska - o pacjenta, ale i o rodzinę - to wszystko było dla mnie wówczas jak z innej planety. Bo nie przypuszczałam wówczas, że tak można (to było 20 lat temu). Później, na wakacjach w Danii przeżyłam kolejny szok. Moja mała córeczka złamała rękę. Złamanie było na tyle skomplikowane, że trzeba było je nastawić pod narkozą i pozostawić dziecko na noc w szpitalu. A narkozę można było podać dopiero za dwie godziny, ze względu na zjedzony posiłek. Najpierw więc była od razu morfina, żeby dziecko nie cierpiało. Maść znieczulająca przed wkłuciem wenflonu. Pan doktor (mały, "powiatowy" szpitalik) poza duńskim władał biegle niemieckim, ale ponieważ my nie znamy tego języka, nie było problemu, żeby porozumieć się z nim po angielsku. Poprosił, żeby przetłumaczyć dziecku, co będzie się z nim działo na sali operacyjnej, zanim zaśnie. Potem zapytano nas, czy chcemy wszyscy pozostać z dzieckiem na noc. Nie było w ogóle wątpliwości, czy chcemy, tylko ile osób - do szpitala przyjechaliśmy całą czteroosobową rodziną. U nas w tym czasie (lata 90-te) o pobyt z dzieckiem w szpitalu trzeba było walczyć! Kiedy zdecydowałam, że zostaję sama, dostałam łóżko obok córki na sali wybudzeniowej, jednorazową szczoteczkę do zębów i koszulę do spania...
Jak widać, od tego czasu upłynęło wiele lat, pewne standardy nieco się poprawiły, ale ciągle jeszcze dają o sobie znać wieloletnie zaszłości. Brak empatii przede wszystkim, brak poczucia, że to pacjent jest tą najważniejszą osobą, wokół której cały lekarski świat powinien się kręcić. Ciągle jeszcze zawód lekarza nie jest, a jedynie bywa "służbą".
W całej tej sprawie dziwi mnie nie samo zachowanie lekarza, ale fakt, że nie umiał się przestawić na odmienne warunki pracy. Jakże często bowiem ten sam lekarz w państwowej placówce jest chamem, a gdzie indziej, gdzie zależą od tego jego zarobki, gotów nieba nam przychylić.
Nie lubię generalizować i wkładać wszystkiego do jednego worka. Mamy także wspaniałych lekarzy, oddanych swoim pacjentom i traktujących swój zawód w kategoriach służby. Ale cała nasza służba zdrowia jest chora. Lekarz jest Bogiem nad pielęgniarkami. Ordynator Bogiem nad pozostałymi lekarzami. Pacjent bywa złem koniecznym, a już rodzina pacjenta to SAMO ZŁO. Nie ma zwyczaju zapraszać pacjenta, czy jego rodziny na rozmowę o stanie zdrowia, planowanym leczeniu i jego następstwach, czy ewentualnych alternatywach. Decyzje podejmuje lekarz arbitralnie, bo przecież on się na tym ZNA, a pacjent nie i nie musi nic wiedzieć. Przychodzący do pracy młodzi ludzie po studiach, jeśli nie są silnymi osobowościami, szybko przesiąkają taką atmosferą i zaczynają uważać takie zachowania za standard. Zwykle wyjazd do pracy za granicą pomaga otworzyć oczy, okazuje się, że i to nie zawsze.
Oczywiście i u nas można pracować dobrze, a w znaczący sposób wpływa na to postawa szefa danej placówki /oddziału. Pamiętam, kiedy umierał mój ojciec - w tym samym szpitalu X diagnozowano go najpierw na oddziale N, a później przeniesiono do pawilonu wybudowanego przez Fundację. On był nieprzytomny, ale my, rodzina, poczuliśmy się jak ktoś przeniesiony z piekła do raju. Nie tylko poziom opieki, ale także kultura osobista kontaktujących się z nami lekarzy i pielęgniarek, ich autentyczna troska - o pacjenta, ale i o rodzinę - to wszystko było dla mnie wówczas jak z innej planety. Bo nie przypuszczałam wówczas, że tak można (to było 20 lat temu). Później, na wakacjach w Danii przeżyłam kolejny szok. Moja mała córeczka złamała rękę. Złamanie było na tyle skomplikowane, że trzeba było je nastawić pod narkozą i pozostawić dziecko na noc w szpitalu. A narkozę można było podać dopiero za dwie godziny, ze względu na zjedzony posiłek. Najpierw więc była od razu morfina, żeby dziecko nie cierpiało. Maść znieczulająca przed wkłuciem wenflonu. Pan doktor (mały, "powiatowy" szpitalik) poza duńskim władał biegle niemieckim, ale ponieważ my nie znamy tego języka, nie było problemu, żeby porozumieć się z nim po angielsku. Poprosił, żeby przetłumaczyć dziecku, co będzie się z nim działo na sali operacyjnej, zanim zaśnie. Potem zapytano nas, czy chcemy wszyscy pozostać z dzieckiem na noc. Nie było w ogóle wątpliwości, czy chcemy, tylko ile osób - do szpitala przyjechaliśmy całą czteroosobową rodziną. U nas w tym czasie (lata 90-te) o pobyt z dzieckiem w szpitalu trzeba było walczyć! Kiedy zdecydowałam, że zostaję sama, dostałam łóżko obok córki na sali wybudzeniowej, jednorazową szczoteczkę do zębów i koszulę do spania...
Jak widać, od tego czasu upłynęło wiele lat, pewne standardy nieco się poprawiły, ale ciągle jeszcze dają o sobie znać wieloletnie zaszłości. Brak empatii przede wszystkim, brak poczucia, że to pacjent jest tą najważniejszą osobą, wokół której cały lekarski świat powinien się kręcić. Ciągle jeszcze zawód lekarza nie jest, a jedynie bywa "służbą".
czytam właśnie na blogu zgagi - jej tata jest w ciężkim stanie w szpitalu a rodzina nie może zasięgnąć informacji u żadnego z lekarzy, po prostu mówiąc kolokwialnie, spławiają ich, ech, ogromnie to przykre
OdpowiedzUsuńTez czytalam notke Zgagi i nie moge uwierzyc, ze tak ciezko dostac sie na rozmowe do jakiegos lekarza, ktory WIE i jest CHETNY udzielic informacji.
OdpowiedzUsuńNie tak dawno (w listopadzie) nasz Tatek zachorowal i mial natychmiastowa operacje. Wkurzylam sie jak Wspanialy zadzwonil i pielgniarka nie chciala udzielic zadnych informacji poza tym, ze opearacja sie zakonczyla i chory jest na ICU. Mieszkamy w odleglosci ok. 600 km od miejsca zamieszkania Tatka i jestesmy jedyna rodzina, wiec bylam autentycznie wqurwiona.
Ale jakies 15 minut pozniej chirurg, ktory przeprowadzil operacje zadzwonil do nas do domu, zeby wyjasnic co i jak przebiegalo.
No i dobrze że go wyrzucili, tego lekarza, i niech nigdy nie znajdzie pracy. Tutaj to faktycznie nie do pomyslenia. Mieszkamy w UK już trochę lat i nawet mój mąż, sceptyczny jak nikt i krytykujący Brytyjczyków i Brytanię od rana do wieczora, po ostatnich swoich przejściach w szpitalu zmienił zdanie - służba zdrowia w Polsce jest do dupy i tyle. Szczególnie gdy dowiedział się że jego ojciec ma mieć zwykłe badanie gastrologiczne żołądka, na które go chcą zostawić w szpitalu (!) 3 dni, bo może trzeba będzie robić biopsję (mąż miał niedawno robione takie badanie i wie dokładnie na czym polega), a za znieczulenie chcą od emeryta 200 złotych. Pacjent jest dla polskiego lekarza dojną krową, w dodatku nic nie znaczącą i na niczym się nie znającą. Amen.
OdpowiedzUsuń