Korespondentka wojenna w kraju islamskim drąży temat kar stosowanych w szariacie wobec kobiet i trafia na "swój" temat - sprzedaży dziewczynek. Młoda kobieta, która zgodziła się z nią rozmawiać, świadomie naraziła się swojemu klanowi, wiedząc, że czeka ją śmierć, ale ostrzega dziennikarkę, że powinna natychmiast wyjechać, bo zemsta klanu dosięgnie także ją. Ta oczywiście nie słucha, uważając, że powinna i może ocalić swoją informatorkę. Oczywiście nie udaje jej się, informatorka zostaje rozstrzelana, co i tak dla kobiety w tamtych realiach jest bardzo "dobrą" śmiercią. Oczywiście też, zostaje uwięziona ze swoim współpracownikiem, grozi jej śmierć przed kamerą, jako ostrzeżenie dla świata Zachodu. Na ratunek zostaje wysłany doborowy oddział komandosów, odbijają dziennikarkę i jej towarzysza, ale z powodu pościgu nie mogą stawić się w miejscu, gdzie miał ich podjąć helikopter. Muszą przedzierać się pieszo przez góry, cały czas ścigani, bo klan nie odpuszcza. W czasie tej przeprawy kolejno giną komandosi, jeden z nich miał zostać ojcem - zostawił w kraju żonę w ciąży. Wreszcie docierają do wioski, gdzie uzyskują chwilę wytchnienia, pomoc w postaci ciepłej odzieży. Pół tej wioski zostaje później wymordowana w ramach odwetu. Kiedy wreszcie dziennikarkę udało się uratować, przy życiu zostało już tylko dwóch komandosów z całego oddziału. Wszyscy poklepują ją po plecach, ciesząc się, że jej się udało. A ja się pytam - czy jest się z czego cieszyć, skoro przez jej głupotę i upór zginęło tylu ludzi? Czy zastanowiła się choć przez chwilę, ile osób narażało się dla niej, na ilu tak naprawdę wydała wyrok śmierci? W imię swojego prawa do informacji! Że już nie wspomnę nawet o kosztach całej operacji, bo przecież komandosi mieli olbrzymie wsparcie logistyczne, helikoptery, lotniskowiec, bazę w sąsiednim kraju...
To tylko film, fikcja, ale przecież oparta o okruchy wielu zdarzeń. W wielu miejscach na świecie dziennikarze wsadzają swój nos w nie swoje sprawy, ryzykując życiem, nie tylko swoim. Giną, bywają porywani, próbuje się ich uwolnić siłą lub kanałami dyplomatycznymi, czasem w drodze wymiany. Podobno powoduje nimi szlachetny cel - chcą nam pokazać całe zło tego świata. Liczą na to, że kropla drąży skałę i z czasem uda się coś zmienić. Czy aby na pewno? Czy częściej nie jest to tylko pogoń za newsem, za dziennikarską sensacją, która nakręci sprzedaż, czy oglądalność?
I szerzej - czy wprowadzając siłą demokrację w krajach o innej kulturze na pewno mamy rację? Oni mają swój świat, swoją religię i swoje prawa, których my nie rozumiemy, ale może należy to uszanować i pozwolić im żyć po swojemu?
Taaaak, zgadzam się w zupełności z ostatnim stwierdzeniem. Należy IM dać żyć po swojemu, ale w swoim kraju, na swojej ziemi. Niestety, ONI nie są tego samego zdania. Oni właśnie liczą na to że kropla dąży skałę... Rozmawiałaś kiedyś z Muzułmaninem? Oni mają swój świat, swoją religię i swoje prawa które z powodzeniem uprawiają w cudzym ogródku. Dla nich słowo TOLERANCJA nie istnieje. Dla nich nie ma problemu wprowadzać ich praw, zwyczajów i poglądów w nie swoim kraju. Ale tak, jestem za pozostawieniem ich samymi sobie, pod warunkiem że przestaną się rządzić w MOIM kraju. Ja musiałam się dostosować do życia w innym kraju, niech się stosują i oni. A to nigdy nie nastąpi.
OdpowiedzUsuńTak właśnie to rozumiem, w ich kraju. Sama piszesz, że oburza cię ich chęć rządzenia się nie u siebie, a są to jednostki. Co, gdyby najechała nas cała armia? A my wysyłamy całe armie w rzekomo słusznym celu! Do nie swojego kraju. Nasi żołnierze giną tam w imię naszego rzekomo prawa do szerzenia demokracji, jedynie słusznego ustroju na ziemi.Paradoksalnie aż tak wielka nienawiść Arabów do świata Zachodu zaczęła się od wojen krzyżowych. A tak naprawdę i wtedy i teraz - zawsze chodzi tylko o kasę.
OdpowiedzUsuń